niedziela, 8 czerwca 2014

Rozdział 8: Muszę zacząć być milszy.

 ANKIETY -------- >

--------------------------------------------------------------------------------------------------
Dreptałam powoli przez pole, jakbym była na jakimś pieprzonym spacerku, co chwila czując czyjś wzrok na sobie.  Kiedy wreszcie myślałam, że zostawili mnie w spokoju, usłyszałam strzał, a po chwili powietrze obok mnie niebezpieczne zaświszczało.
Wzdrygnęłam się i podskoczyłam ze strachu, czując jak serce zaczyna mi mocnej bić.  Rozejrzałam się wokoło z uwagą, mając wrażenie, że każde źdźbło trawy stało się podejrzane. Nic nie zauważając przyspieszyłam kroku. Słońce już zaszło. Ziemię oświetlały tylko ostatnie promienie przedostające się zza linii horyzontu i świecący coraz jaśniej księżyc. Jednak deszcz nie ustępował i miałam nawet wrażenie, że z każdą chwilą się nasilał. Niebo stało się bardziej pochmurne i złowrogie. Co chwilę grzmoty waliły gdzieś niedaleko mnie, lecz nic sobie z tego nie robiłam. Nie zależało mi na życiu. Równie dobrze, mogło się skończyć.  
Z miejsca skąd przyleciała prawdopodobnie kula, wystrzelona zapewne z jednego z pistoletów porywaczy, zaczął dobierać dziwny szum. 
Coś się zbliżało. A raczej ktoś. 
Przerażona zaczęłam w duchu piszczeć i odwracając się za siebie, przez chwilę nieuwagi, potknęłam się o własne nogi wywracając się. Przeklęłam w myślach własny brak koordynacji wszelkich ruchów i zaczęłam powoli się podnosić z przyzwyczajenia już trzymając lewą nogę wyprostowaną. Jednak usłyszałam     w pobliżu kroki, a raczej charakterystyczne pluskanie wody, podczas kiedy coś silnej naciskało na podmokłe podłoże. Ponownie opadłam na ziemię i mogłam przyjrzeć się osobnikowi płci przeciwnej, którego imię brzmiało Sam. 
Był dosłownie metr, może półtorej ode mnie. Moja klatka piersiowa unosiła się opadała w przyspieszonym tempie. Nie odważyłam się nawet drgnąć,  bojąc się, że mnie zauważy. Ucieczka nie wchodziła w grę. Sekundy stały się minutami, a wręcz godzinami, jakby ta scena miała trwać w nieskończoność, aż wreszcie mężczyzna mnie zobaczy i zabije.
Parę sekund po tym, jak Sam do mnie dotarł obok niego pojawił się Luke. Dokladnie widziałam jego twarz oświetloną przez księżyc, podobnie jak wtedy, kiedy przyszedł do mnie porozmawiać. Chłopak rozejrzał się i jego wzrok spoczął na mnie. Patrzył mi się centralnie w oczy i jakby odetchnął z ulgą, a ja wiedziałam już, że jestem skończona. Zaczęłam przywoływać w wyobraźni, ostatnie najmilsze chwile z mojego niezbyt długiego życia. Nie było ich za wiele... właściwie to nie mogłam nic sobie przypomnieć.  Kompletnie zapomniałam, że prawdopodobnie za chwile umrę, a bardziej obchodziło mnie to, że wszystko co w moim życiu było choć odrobinę miłe, później okazało się jednym wielkim kłamstwem... Faktycznie  wszystko było do dupy, od zawsze. Nawet już przestał mnie ruszać fakt, że kilka godzin wcześniej zostałam zgwałcona. 
Lecz stało się coś nieoczekiwanego. Luke wcale nie wydał z siebie radosnego  okrzyku, pokazując na mnie, ani nic z tych rzeczy, tylko szepnął coś do ucha starszego i po chwili obaj zniknęli mi z pola widzenia, tonąc z ogromnych ilościach wysokiej trawy.
Przez chwilę nadal tkwiłam w bezruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczyłam. On naprawdę chciał mi pomóc...?
Otrząsnęłam się i powoli podniosłam uprzednio rozglądając się na boki, chyba naiwnie wierząc, że cokolwiek zobaczę. Jednak jedyne co mogłam ujrzeć to źdźbła twarzy, co chwilę wpadające mi w oczy.
Przeszłam parę metrów i moje nogi odmówiły posłuszeństwa, ale szłam dziarsko dalej. Zagłębiałam się coraz bardziej, a nawet nie wiedziałam tak naprawdę gdzie i pewnie zajęło mi to kilkadziesiąt minut. Myślałam, że tamci wreszcie odpuszczą,  ale pozostali nieugięci. Ciągle czułam ich obecność.
Zrezygnowana usiadłam na ziemi i rozejrzałam się. Nadal ta sama trawa, nadal nikła widoczność. Zapadła już noc, a ja miałam ochotę położyć się i usunąć. Tak po prostu. Jednak wiedziałam, że nie mogę. Starałam się jak najbardziej wytężyć wzrok i nie pozwolić sobie zasnąć, choć moje powieki stały się niewyobrażalnie ciężkie. Oczy zaczęły mnie piec i bardzo mi to doskwierało zważając na to, że nawet nie miałam jak ich przetrzeć dłonią, ponieważ obie ręce miałam po łokcie ubrudzone w błocie, które nagromadzało się tam, przy każdym upadku, powtarzającym się co kilka minut, a deszcz ustał chwilę po moim spotkaniu z Sam'em, więc nie zmył brudu.
Kiedy moje powieki już prawie się zamknęły usłyszałam trzask, gdzieś obok mnie. Nagle stałam się ma maxa ożywiona i pobiegłam przez siebie na oślep. Zanim się zorientowałam, byłam na jakiejś wolnej przestrzeni, bez trawy, bez błota, po prostu stało na niej, ogromne drzewo. Naprawdę ogromne. Jednak ciemność nie pozwalała mi go dokładniej zidentyfikować. Stałam przez chwilę na skraju pola trawy i podziwiałam roślinę, kiedy ktoś tak jak parę godzin wcześniej, złapał mnie i zatkał mi usta dłonią. Tym razem również był to Luke, co mogłam zidentyfikować po dość delikatnym uścisku. 
Nie szarpałam się. Nie miałam siły. Poddałam się poczynaniom chłopaka. Ten obrócił mnie i pokazał na ustach znak "shh" i pociągnął mnie stanowczo w tył. Rozejrzał się z ostrożnością wokół. Tylko że on był ode mnie mądrzejszy, bo miał się po czym rozglądać, a nie tak jak ja, szukałam niczego, pośrodku lasu z trawy...
-Musimy być cicho. Sam się domyślił co kombinuję.- wyszeptał i wreszcie na mnie spojrzał.
-A co kombinujesz?- zapytałam nie rozumiejąc i zaczynając odczuwać niepokój, który tamtego dnia powracał do mnie, niczym bumerang.
-Wyjaśnię ci to później.  Musimy się schować.- znów wyszeptał i położył rękę na moich plecach delikatnie popychając mnie w stronę ogromnego drzewa. 
Nie byłam pewna, czy mogę mu zaufać w chwili, gdy chodziło o moje życie. 
-Czekaj!- krzyknął szeptem, a ja zdezorientowana odwróciłam się i wróciłam na skraj pola, chowając się w ostatnich, pojedynczych źdźbłach trawy -Musimy jak najszybciej dostać się do tego drzewa. Sam może nas zobaczyć. Najlepiej będzie jeżeli pobiegniemy. Na...
-Nie mogę.- przerwałam mu. 
Chyba pan od genialnych planów nie zauważył, że miałam problem z chodzeniem...
-Jak to?- zdziwił się. 
Czyżby nie znosił sprzeciwu?
-Ledwo mogę chodzić, a ty mi każesz biegać?- zdałam retoryczne pytanie.  
Ups...
Nie pomyślałam o tym, co wydarzyło się chwilę wcześniej. 
-A jakoś udało ci się przede mną uciekać... Dobra nieważne. Do cholery nie mamy czasu.- chłopak lekko się zdenerwował i znów panicznie się rozejrzał, tym razem popełniając ten sam śmieszny błąd, co ja.
-Dlaczego ty to robisz? Dlaczego mi pomagasz?- zmieniłam temat.
Wreszcie zadałam to pytanie, które męczyło mnie od kiedy tylko Luke mnie nie zabił, mimo że miał do tego wiele okazji, w tym ta, w której się znajdowałam. 
Może to jakiś podstęp?
-Później ci powiem. Naprawdę mamy mało czasu. Musisz mi zaufać, wiem że to trudne, ale musisz.- wręcz błagał. 
Zaczęłam kalkulować wszystkie za i przeciw. 
Choć jak to się mówi
Kto nie ma nic, ten nie ma nic do stracenia
I złapałam Luke'a za rękę.


*
-Chodź do mnie... chodź... nie pożałujesz... dam Ci rozkosz, jakiej nie zaznałaś...
Znowu mi się to śniło. Już drugi raz. Jam tylko się budziłam przerywając ten koszmar, on pojawiał się kiedy tylko zamykałam oczy. Jakbym miała w głowie zamontowaną taśmę z nagraniem, a ona zatrzymała się  na jednej scenie i odgrywała ją w kółko.
Otworzyłam oczy dysząc ciężko i rozejrzałam się. Podświadomość podpowiadała mi, że ujrzę ów pokoik, w którym przebywałam te felerne dni. Mogłam odetchnąć z ulgą, kiedy jednak zamiast niego zobaczyłam wiele liści, gałęzie i... chłopaka leżącego obok?
Zaraz... 
Przestraszyłam się. Tak, może i był to Luke, ale nadal mu nie ufałam. Bo jak można kogoś darzyć tak pięknym uczuciem skoro ten ktoś, jest bardzo silnie powiązany z osobą, która wyrządziła ci tyle krzywdy? To niemożliwe. Nie chciałam dłużej czuć tego strachu ogarniającego całe moje wnętrze. Tej niepewności nie pozwalającej mi trzeźwo myśleć. Luke to kryminalista i nic tego nie zmieni. Komuś takiemu nie można ufać. Nie widziałam jak zrobiły to Melanie i Emma... może one nic nie wiedziały? 
Westchnęłam i podniosłam się do pozycji siedzącej. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że miałam na sobie czyjąś bluzę. Prawdopodobnie Luke'a. 
A kogo innego idiotko? 
Wywróciłam oczami do samej siebie, nie mogąc tym samym uwierzyć w poziom swojego debilizmu. Zrzuciłam materiał ze swojego zimnego ciała i chciałam położyć je na Luke'u, ale ten się poruszył  i odwrócił w moją stronę, wcześniej znajdując się w odwrotnej pozycji.
Wzdrygnęłam się napotykają na swojej drodze niebieskie tęczówki i chciałam odsunąć jeszcze dalej od osobnika, do którego należały,  ale nie pozwolił mi na to, brak miejsca. Miałam do dyspozycji, kawałek gałęzi, na której skraju siedziałam. Spojrzałam w dół i od razu tego pożałowałam. 
Jakim cudem jesteśmy tak wysoko?!
Przełknęłam gule, która pojawiła się w moim gardle. Zamknęłam oczy i kilka razy wciągnęłam powietrze. Otworzyłam je i odetchnęłam z ulgą. Chłopak ciągle przyglądał się moim poczynaniom, ale nic sobie z tego nie robiłam. 
-Masz lęk wysokości?-zapytał.
-Tak.- odpowiedziałam krótko. 
Nie odezwał się już, ani słowem, a ja wręczyłam mu jego bluzę. 
-Nie zimno ci?- zapytał marszcząc czoło.
-Nie.- rzekłam bez przekonania, czując jak na moim ciele pojawia się gęsia skórka.
-Trzymaj. Mi się nie przyda.- oświadczył podając mi bluzę. 
Odwróciłam się, tym samym odmawiając. 
-Zabierz mnie do domu.- poprosiłam. 
Chłopak westchnął ciężko i przeczesał włosy dłonią. 
-To nie jest takie proste...
-Jest. Przez ciebie w tym siedzę i ty mnie z tego wyciągniesz.
Owszem, uważałam, że to jego wina. Nie mógł nie wiedzieć o tej całej sytuacji. Nie mógł nie wiedzieć, że chcą mnie porwać i... zgwałcić. Przecież też w tym siedział.
-Co? Chyba nie myślisz, że wiedziałem coś o tym wszystkim?- zrobił zdziwioną minę. 
-Właśnie to uważam. Też jesteś w to zamieszany, to twoja wina, rozumiesz? Odstaw mnie do domu i zapomnijmy, że istniejemy. Choć ja, nie będę w stanie zapomnieć...- oczy mi się zaszkliły. 
-Jasne...- uciął rozmowę, choć czułam, że chciał coś dodać. 
Ta sytuacja była chora. Byłam być może setki kilometrów od domu z chłopakiem, który w każdej chwili mógł mnie skrzywdzić. Nie miałam ze sobą ciuchów na zmianę, a była już jesień. Dopiero wróciłam ze szpitala i nawet nie zdążyłam się zadomowić. Jednego dnia zjebało się jedno, więc oczywiście coś musiało się dalej posypać... 
Co będzie dalej?
Luke nie wykazywał najmniejszej inicjatywy, więc wstałam, złowrogo się chwiejąc i zerknęłam w dół. Wypatrzyłam dość szeroką gałąź i ostrożnie postawiłam na niej stopę. Czynność powtórzyłam kilka razy, aż wreszcie znalazłam pod stopami pewny, twardy grunt. Rozejrzałam się, ale niestety jedyne co zobaczyłam, to trawa. Nadal tam była, co za niespodzianka. 
Chciałam działać na własną rękę, ale to było chyba niemożliwe. Westchnęłam patrząc w górę i zastanawiając się jak do cholery się tam znalazłam?!
-Emily! Chodź tu! Nikt nie może nas zobaczyć!- wyszeptał ostro Luke znad mojej głowy. 
-A jak ja mam tam wejść, skoro ledwo zeszłam? W ogólne jak ja się tam znalazłam?- odkręciłam głowę tak, żeby móc widzieć co robi chłopak. 
-Chodź tu. Ktoś jest na łące!- powtórzył prośbę.
-Jasne. Jasne.- odmruknęłam pod nosem i zaczęłam ostrożnie wdrapywać się na drzewo, co okazało się trudne, biorąc po uwagę fakt, że miałam uszkodzone kolano i do tego poranioną kobiecość, która owszem, nadal okropnie piekła. 
-Pośpiesz się!
Zaczęłam czuć niepokój. Ktoś się zbliżał? Ktoś nas zobaczył?
W końcu dostałam się na wysokość, gdzie znajdował się chłopak, a ten od razu położył palec na swoich ustach. Przyciągnął mnie bliżej siebie, przez co od razu się odsunęłam. Bałam się go. Jak każdego innego faceta, którego miałam się bać od tamtej pory...
-Shhh...- uciszył mnie i delikatnie rozchylił wiszące gałązki, chyba starając się coś przez nie zobaczyć. 
Posłusznie starałam się zachowywać jak najciszej i przyglądałam się ruchom chłopaka. 
Trwaliśmy tak przez kilka, może kilkanaście sekund. 
-Dobrze. Poszedł już.- uspokoił mnie i puścił gałęzie.
Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że przez ten cały czas wstrzymałam oddech. Wypuściłam świszcząco powietrze i odetchnęłam z ulgą. Do tego Luke trzymał mnie za rękę, przyciskając ją do swojej piersi. Dzięki temu mogłam wyczuć, że był dość dobrze zbudowany. Myślą o jego ciele wzbudziłam dreszcze na całym moim. Zabrałam szybko dłoń i zaczęłam ją masować, jakby właśnie ktoś popatrzył mi ją żelazkiem. To musiało wyglądać naprawdę dziwnie. I było niezręcznie. 
-Ekhem...- odkrząknął Luke przerywać ciszę, która powstała kiedy nami.
Mnie ona nie przeszkadzała, ale jemu najwidoczniej owszem.
-Może na pójdę po coś do jedzenia.- oświadczył i podniósł się balansując na gałęzi. 
-Nie jestem głodna.- skłamałam.
Tak naprawdę nie jadłam od jakichś ponad 48 godzin i głód wręcz nie dawał mi funkcjonować, ale przecież lepiej było zgrywać twardziela.
-Ta jasne...- powiedział ironicznie chłopak.
-Naprawdę. Nie mam ochoty.
-Możesz nie mieć ochoty, ale na pewno jesteś głodna.
Rozszyfrował mnie...
-Ja.. eee...- jąkałam się. 
Nie było mowy o przyznaniu się. Nie mogłam przyznać, że jestem słaba. Nikt nigdy nie mógł się o tym dowiedzieć. Tak jest lepiej...
-Pójdę już.
Chłopak powoli zaczął schodzić z drzewa, zostawiając mnie samą i pełną obaw.
Tak naprawdę do tamtej pory nie zastanawiałam się co dalej. Mięliśmy wrócić do domu na piechotę, czy jak? Zostałam sama i miałam czas na przemyślenie całej tej chorej sytuacji, jednak jedyne co przychodziło mi do głowy to TA myśl. Nie ustająca. Paliła mnie od środka zostawiając w moim sercu za każdym razem wielką dziurę. Jakby wszystko chciało za wszelką cenę mnie zniszczyć. Nawet nie fizycznie, tylko psychicznie. Przemyślane. Zniszczenie kogoś psychicznie równało się z samookaleczaniem lub od razu samobójstwem, czyli zniszczeniem fizycznym. Sprytnie.
Westchnęłam łapiąc się za kark. Spanie na drzewie do najwygodniejszych na pewno nie należało... Niepewnie postawiłam stopę na gałęzi niżej, tym samym zbliżając się do upragnionej ziemi. Miałam ochotę ją całować, kiedy tylko dotknęłam jej stopą. Znowu. Ból kolana ustępował, może nie do końca, ale chociaż odrobinę, więc mogłam już w miarę normalnie chodzić.
Spojrzałam w niebo, które wreszcie wypogodniało. Chmury powoli ustępowały z drogi słoneczku. Niestety nawet w miarę ładna pogoda mnie nie cieszyła. Siadłam w cieniu, pod drzewem i oparłam się o nie plecami, nogi rozkładając wyprostowane, przed sobą. Zamknęłam na chwilę oczy. Wszystko mnie wykańczało. Nie byłam w stanie racjonalnie myśleć. Każdy na moim miejscu pewnie wykorzystałby tą sytuację i uciekł, ale ja nie umiałam już uciekać. Zawsze to robiłam. Nawet kiedy dobrze wiedziałam, że muszę stawić czoła problemom. Nieważne, że tym razem chodziło o moje życie i miałam do czynienia z kryminalistą. Byłam zmęczona. W każdy możliwy sposób. Nawet myślenie sprawiało mi ból. Nie miałam naprawdę nic do stracenia. Nawet jeśli Luke chciał mnie wykorzystać, czy zabić, było mi to jak najbardziej obojętne. Może nawet poczułabym ulgę.
Nie wiem nawet, ile czasu zajęło mi siedzenie i użalanie się na sobą, kiedy Luke wrócił. Bez słowa podał mi puszkę jakieś zupy, batonika i płatki ryżowe. Wstałam z ziemi i odeszłam od niego kawałek.
-Jak zgłodniejesz, to wiesz gdzie mnie znaleźć.- powiedział i zaczął wspinać się na drzewo.
Nie zareagowałam. Brak jedzenia, był dla mnie karą. Karą za to, że jestem, jaka jestem. Powoli zaczynałam dochodzić to wniosku, że ten mój bunt przeciwko 'popularsom' nie był najlepszym pomysłem. Miałabym wtedy zajebiste życie. Krążek osób, które wręcz błagałyby mnie o to, żebym choć na nich spojrzała, zawsze wolne miejsce na stołówce, władza.
Po co mi to wszystko było?
Pokręciłam głową z westchnieniem i postanowiłam wrócić porozmawiać z Luke'iem.
-Jak masz zamiar wrócić?
-Mój kumpel po nas przyjedzie.- rzucił oschle i nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem.
-Kiedy?
-Nie wiem. Bateria w telefonie mi siadła.
Czy on sobie jakieś jaja robi?!
-Kpisz sobie?
-Nie, skąd.- podniósł głowę znad swojej puszki zupy.
-Jak on niby ma do nas trafić?- zapytałam zaplatając ręce na piersi.
-Normalnie. Mówię o Ashtonie. Był z nami wczoraj. Poradzi sobie.
-To dlaczego nie ma go do tej pory?



*Oczami Luke'a*
Ta dziewczyna zaczynała mnie powoli denerwować. Pytała o wszystko jakby była pięcioletnim dzieckiem i jeszcze winiła mnie o to, co jej się stało. Tylko najgorsze było to, że miała rację. Miała tę cholerną rację. To była moja wina. Gdybym tamtego dnia odebrał ten cholerny telefon i przyszedł tam, gdzie mnie wołali, nie doszłoby do tego wszystkiego. I byłem tego świadom. Tylko wiadomo, że nie mogłem się do tego przyznać Emily.
-Nie wiem. Spoko, przyjedzie... może.- końcówkę mruknąłem pod nosem, sam nie wierząc w to, co mówię. 
-No ja myślę...- odpowiedziała i wywróciła oczami. 
-Zjedz coś w końcu.- bardziej rozkazałem, niż zaproponowałem, po chwili milczenia.
-Nie.- odmówiła. Znowu.
Nie mogła ciągle siedzieć o głodzie. Wiedziałem, że tylko zgrywała taką twardzielkę, a tak naprawdę umierała z głodu. Przecież Sam nie mógł jej dać czegokolwiek do jedzenia, więc pewnie nie miała nic w ustach przez cały dzień. 
W sumie sam nie wiedziałem dlaczego ją ratuję. Winiła mnie za całą sytuację, ani nawet mi nie podziękowała. Gdyby nie ja, w tamtym momencie, albo leżałaby pobita gdzieś w trawie, albo po prostu patrzyłaby na mnie w góry.  Po prostu jakiś wewnętrzny głos, nie pozwalał mi jej zostawić na pastwę losu. To byłoby nie w porządku. Gdybym był na jej miejscu nie chciałbym, żeby ktoś mnie tak potraktował.
Wzdrygnąłem się na samą myśl o tym, że mogłaby nie żyć. To tak jakbym ja ją zabił. To byłaby moja wina, więc wyszło by na to samo.
Kompletnie nie wiedziałem dlaczego Ashtona ciągle nie było. Przecież powinien po nas przyjechać, kiedy tylko odwiózłby Sam'a, a jak nie, to rano. A powoli zapewne dochodziło południe, chociaż nie miałem pewności, bo oczywiście musiał mi się rozładować telefon.

Po kilku godzinach milczenia, doszedłem do wniosku, że trzeba coś zrobić. Cokolwiek. Dopiero wtedy poznałem prawdziwe znaczenie słów, umierać z zanudzenia. Nie wiedziałem już, co ze sobą zrobić. Chodziłem po gałęziach tego pieprzonego drzewa i co chwilę spoglądałem na Emily, która za praktycznie każdym razem siedziała w identycznej pozycji.
-Dlaczego w ogóle musimy ciągle siedzieć na tym cholernym drzewie?- zapytała lekko poirytowana zadzierając głowę do góry tak, aby mogła na mnie spojrzeć.
-Bo nie mogą nas złapać.- odpowiedziałem krótko, nie chcąc rozwodzić się na ten temat.
Chodziło o to, że miałem na karku kilka spraw, a w okolicy Londynu istnieje więcej, niż jeden gang, więc mógłbym mieć nieźle przerąbane, gdybym natknął się na kogoś z bandy przeciwnika z porządną obstawą.
-Bo...?- dziewczyna nie dawała za wygraną.
Zszedłem do niej i ukucnąłem na szerokiej gałęzi, na której siedziała.
-Chcesz przeżyć? To nie zadawaj tyle pytań.
To chyba zabrzmiało jak groźba... Kurwa.
Odwróciłem się i pokręciłem głową z niedowierzaniem marszcząc czoło, jak ja mogłem coś takiego powiedzieć. To zabrzmiało tak, jakbym chciał ją zabić za to, że przeszkadza jej siedzenie na jakimś drzewie...
Dziewczyna spojrzała na mnie przestraszonym wzrokiem i nie zadawała więcej pytań, wedle mojego "życzenia".
Muszę zacząć być milszy...
_____________________________________________________________________
Przykro mi, że rozdział jest taki krótki, ale niestety blogger ostatnio mi fiksuje. Ja piszę, zapisuję, a po wejściu po raz kolejny na bloga, tego, co napisałam po prostu nie ma. Musiałam napisać ten rozdział od razu i od razu go opublikować, ponieważ inaczej nie zapisała bym go przez tydzień... Także przepraszam za wszelkie błędy, ale niestety być może nie wszystko udało mi się dostrzec.
Wiem, że pewnie nudzę, ale ten moment w opowiadaniu jest najtrudniejszym jak do tej pory i będzie miał wpływ na jego dalszą część, więc muszę w tym kawałku zawrzeć pewne rzeczy i niestety   troszkę muszę pozanudzać, żeby dobrze z tego wybrnąć. Wybaczcie. Myślę, że od następnego rozdziału powinno być już ciekawiej, ale wyjdzie w praniu :)
UWAGA: ANKIETY.
Proszę o głosy, każdego kto czyta :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz